To już nie luksus – to absolutna konieczność

Otwarty dostęp jest bardzo istotnym instrumentem realizowania najlepszych standardów w nauce i niezwykle ważnym wyzwaniem cywilizacyjnym, na które państwo powinno odpowiedzieć jednoznacznym sygnałem: wszędzie tam, gdzie wprowadzicie otwarty dostęp, który nie narusza niczyich praw, państwo będzie go wspierać, czyli finansować – przekonuje Włodzimierz Bolecki, wiceprezes Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, w rozmowie z Maciejem Chojnowskim.

Maciej Chojnowski: Panie Profesorze, w ubiegłym roku Fundacja na rzecz Nauki Polskiej opublikowała stanowisko w sprawie otwartego dostępu, wyrażając poparcie dla tej idei i podkreślając jej liczne przymioty. Jednak mimo iż wskazują Państwo na wiele zalet tego modelu, to zarazem można odnieść wrażenie, że podejście FNP jest trochę asekuracyjne. Chciałem zapytać o główne obawy i zastrzeżenia Fundacji dotyczące publikacji w systemie otwartym. Czy ogłoszone niedawno stanowisko KRASP-u i PAN-u, mówiące o konkretnych rozwiązaniach w zakresie otwartego dostępu, coś zmienia w sposobie postrzegania tej kwestii przez Państwa?

Włodzimierz Bolecki: Asekuracyjne? To nieporozumienie, ale o tym za chwilę. Przede wszystkim muszę przypomnieć, że FNP jest organizacją pozarządową, działającą w ramach swojego statutu w tzw. obszarze subsydiarności państwa, której celem jest wspieranie uczonych uznanych przez środowisko naukowe. Nie forsujemy jednak własnej polityki naukowej, uwzględniamy różnorodność tego środowiska i zróżnicowanie jego opinii we wszystkich kwestiach dotyczących nauki. Instytucje, takie jak KRASP czy PAN działają zupełnie inaczej, choćby ze względu na to, że są instytucjami państwowymi, nic więc dziwnego, że adresują swoje praktyczne oczekiwania w imieniu środowiska naukowego bezpośrednio do władz państwowych. Większość spraw związanych z otwartym dostępem wymaga bowiem regulacji na szczeblu rządowym i ustawodawczym. Fundacja natomiast wyraża jedynie swoje stanowisko wobec Open Access, ponieważ ta kwestia żywo interesuje naszych laureatów, wnioskodawców i całe środowisko naukowe.
Otwarty dostęp jest hasłem, które może być wypełnione różnymi treściami. Stanowisko FNP kładzie nacisk na to, że – mimo porywających treści społecznych zawartych w idei otwartego dostępu – w środowisku naukowym stosunek do tej idei nie jest jednoznaczny, a jej realizacja angażuje odmienne cele i interesy różnych podmiotów. W związku z tym nie można narzucać jednej formuły i jednej wykładni Open Access obowiązującej wszystkich, gdyż byłoby to działanie nieliczące się z rzeczywistością. Fundacja respektuje stan faktyczny i na tym polega jednoznaczność naszego oświadczenia, a nie asekuracyjność. Wskazujemy, że kwestia Open Access  nie jest w Polsce uregulowana i że niezbędne decyzje w tej sprawie muszą być podjęte przez instytucje władzy państwowej. Po drugie, Open Access ma szerokie poparcie w środowisku naukowym, ale równocześnie dzieli środowisko. Po trzecie, sprawa otwartego dostępu ma ogromny potencjał prospołeczny. A po czwarte, Open Access jest odmiennie rozumiany i realizowany w różnych krajach, no i wiele kwestii jest w nim niewyjaśnionych.

Czy mógłby Pan szerzej odnieść się do wymienionych przez siebie zagadnień?

Zacznijmy od końca. Przede wszystkim, uczeni są zobowiązani – w różnym sensie – do publikowania w najlepszych czasopismach i wydawnictwach, ponieważ jakość miejsca publikacji przekłada się na ocenę instytucji naukowych, w których pracują, a także na ocenę ich pozycji zawodowej. Więc jeśli ktoś byłby postawiony przed wyborem: bardzo dobre czasopismo (czyli wysoko punktowane, a zatem recenzowane) albo czasopismo w ramach Open Access, to wybór jest z góry przesądzony. Tak jest z perspektywy autora, z kolei z perspektywy czytelnika mówi się: „dzięki Open Access będziemy mogli bezpłatnie korzystać z rozmaitych publikacji, książek, artykułów itd.” – i właśnie to przede wszystkim porywa zwolenników otwartego dostępu. Ale to jest sprawa najbardziej oczywista i najłatwiejsza do realizacji. Rzecz w tym, że obszary otwartego dostępu w nauce nie są ostatecznie, a nawet wystarczająco określone, i wiele spraw jest niedopowiedzianych. W Polsce znacznie większym problemem niż miejsce publikacji wydaje mi się na przykład otwarty dostęp do informacji dotyczących działań na różnych poziomach życia naukowego. Nie mamy więc jeszcze wspólnego ogólnopolskiego repozytorium prac doktorskich ani habilitacyjnych, nie ma także otwartego dostępu do ich recenzji. Te działania realizowane są partykularnie przez poszczególne uczelnie. Ale w rezultacie ileż trzeba się „nabiegać” po różnych stronach uniwersyteckich, żeby dojść do jakiegoś internetowego „zaułka”, w którym umieszczono informację o przygotowywanych czy obronionych pracach doktorskich i habilitacyjnych oraz opiniach na ich temat! Niestety, nawet te informacje trudno znaleźć w serwisach informacyjnych uczelni. A przecież takie, na pozór drobne, utrudnienia są także ograniczeniem otwartego, powszechnego dostępu. Jest to kwestia standardów obowiązujących w środowisku naukowym.

Udostępnianie prac i recenzji w Internecie odbywa się obecnie analogicznie do tradycyjnej prezentacji prac dyplomowych w bibliotekach uniwersyteckich, która ma miejsce przed obroną. Nie istnieje jednak mandat zobowiązujący, by po obronie materiały te były w dalszym ciągu dostępne.

O to właśnie mi chodzi.

Czyli pełna transparentność zarówno jeśli chodzi o prace, jak i recenzje?

Całkowicie. W Fundacji mówimy o tym od dawna. Częścią tego transparentnego procesu musi być umieszczanie recenzji obok prac, za które przyznaje się stopnie i tytuły naukowe. Jeżeli chcę sprawdzić dorobek i prześledzić etapy kariery naukowej konkretnego uczonego, to powinienem mieć dostęp do ogólnopolskiego repozytorium, gdzie łatwo i szybko będę mógł przeczytać sama pracę, treść jej recenzji, opinii, rekomendacji czy innych dokumentów, które współtworzyły drogę naukową uczonego. Powinienem móc poznać opinie o tych pracach, aby się dowiedzieć, na jakiej podstawie ktoś został wypromowany, jakie argumenty były za, jakie były krytyczne czy choćby tylko polemiczne. W tym obszarze otwarty dostęp to z jednej strony kwestia transparentności działań instytucji naukowych, wynikająca m.in. z faktu, że te działania są finansowane ze środków publicznych, a z drugiej strony to sprawa standardów, które powinny obowiązywać w nauce. Jeszcze niedawno, gdy prosiłem pewną uczelnię o przesłanie mi recenzji pracy habilitacyjnej, dziekan odmawiając, zasłaniał się prawem autorskim. Mówiąc krótko, Open Access powinien polegać także na tym, że wszystkie instytucjonalne etapy procesu oceniania w nauce powinny być jawne. W tej sprawie w środowisku naukowym istnieje dziś zgoda – przynajmniej deklarowana werbalnie. Wszyscy rozumiemy, że otwarty dostęp jest bardzo istotnym instrumentem realizowania najlepszych standardów w nauce.
Ale są też uzasadnione wyjątki od zasady Open Access. W wielu dyscyplinach prowadzenie badań jest związane z konkurencyjnością między podmiotami, które starają się o środki publiczne. W grę wchodzą tu interesy ekonomiczne firm, które komercjalizują wyniki swoich badań. Równocześnie badania są rodzajem twórczości, zatem podlegają ochronie praw własności intelektualnej. Co więcej, potencjał badań naukowych w danym kraju jest informacją o potencjale ekonomicznym tego kraju, w związku z czym na rynku międzynarodowym poszczególne państwa (a także firmy) nie tylko ostro ze sobą konkurują, ale zazdrośnie strzegą swoich technologicznych tajemnic. Tu dochodzimy do kwestii, która w szlachetnym haśle otwartego dostępu nie jest jasno formułowana albo bywa starannie omijana. Otóż z jednej strony domagamy się otwartego dostępu do publikacji, ale z drugiej strony nikt nie formułuje postulatu, żeby w publicznym dostępie umieszczać patenty. Czyli zgadzamy się, że w obszarze działalności naukowej istnieje sfera, która musi być chroniona ograniczeniami. I nikt nie twierdzi, że – skoro konkretne patenty są wynikiem finansowania badań ze środków publicznych – to te patenty powinny być umieszczane w systemie Open Access. Bo byłby to absurd.

Zatem spróbujmy wyselekcjonować te kwestie, do których może odnosić się postulat otwartego dostępu.

Mówiliśmy o otwartym dostępie do recenzji prac naukowych i innych dokumentów, na podstawie których przyznaje się stopnie czy tytuły naukowe. Tu nie widzę zasadniczych kontrowersji. Musimy jednak pamiętać, że otwarty dostęp do wyników prac naukowych może być ograniczany np. przez kwestie komercyjne, bezpieczeństwa państwa czy tzw. dane wrażliwe.
Teraz inne sprawy. Każdemu autorowi powinno zależeć, aby jego praca dotarła do jak największej liczby czytelników. Druk papierowy – ze względu na koszty i dystrybucję – nie jest w stanie się z tym problemem uporać. Jeżeli książkę naukową w formie papierowej przeczyta ok. 500 osób, a taki jest przeciętny nakład tego typu publikacji, to w Internecie – o ile nie będzie ograniczeń w postaci wysokich opłat czy innych restrykcji – liczba czytelników może być o wiele większa. Z jednej strony to zatem kwestia dostępności, z drugiej – popularyzacji, a z trzeciej – informacji. Podstawą współczesnych społeczeństw jest założenie, że opierają się na wiedzy, czyli na dostępie do informacji (np. naukowej). Jest więc oczywiste, że wszyscy chcą wiedzieć, co robią instytucje, które są beneficjentami środków publicznych. Sprawa jest o tyle ciekawa, że postulat formułowany wobec nauki nie jest formułowany z taką samą mocą wobec innych sektorów życia publicznego, które – tak samo jak nauka – finansowane są ze środków publicznych. Bo czy takie żądania są zgłaszane np. wobec sądownictwa, służby zdrowia, organów bezpieczeństwa albo urzędów państwowych? Urzędy zobowiązane są przestrzegać „Ustawy o dostępie do informacji publicznej”, ale wiemy z mediów, że dostęp ten jest bardzo często drastycznie ograniczany. A przecież można by powiedzieć, że skoro cała administracja państwowa i samorządowa jest finansowana z podatków, to – tak samo, jak od uczonych wymaga się, by przedstawiali w Open Access wyniki swoich badań – tak samo instytucje finansowane ze środków publicznych powinny transparentnie pokazywać wszystkie etapy swojego procedowania itd. W niektórych sektorach jest to lepiej uregulowane, w innych gorzej. Nie chcę głębiej wchodzić w tę kwestię. Zależy mi tylko na wskazaniu, że postulat otwartego dostępu uzasadniany argumentem, że jakaś działalność jest finansowana ze środków publicznych, nie jest postulatem adresowanym w równym stopniu do wszystkich beneficjentów środków publicznych.
Inna sprawa: w nauce prowadzi się badania finansowane nie tylko ze środków publicznych, ale także ze źródeł prywatnych, na przykład w laboratoriach należących do firm. A firmy bardzo starannie chronią wyniki swoich badań, nie ujawniając swoich planów, procedur czy technologii, bo to jest dla nich przysłowiowe być albo nie być na bardzo konkurencyjnym rynku. Udostępnienie tych danych spowodowałoby katastrofę. Chyba nie o to nam chodzi? To są fakty, z którymi każdy, kto głosi szlachetną ideę otwartego dostępu, musi się liczyć.
Kolejna kwestia: w naukach humanistycznych i społecznych komercjalizacja jest nieporównywalnie mniejsza niż w innych obszarach nauki. Także nakłady poniesione na prowadzenie badań są mniejsze. Otwarty dostęp pozwala przezwyciężyć ograniczenia wynikające z limitowanych środków na publikacje oraz ich cen, nie wspominając o dystrybucji, a warto pamiętać, że rynek książki jest dzisiaj całkowicie skomercjalizowany.
Tu dochodzimy do zasadniczej kwestii: czy Open Access tworzy w nauce lepszy model dostępu do informacji – moim zdaniem tak – oraz co dla upowszechnienia praktyk Open Access mogą zrobić poszczególne podmioty działające w sektorze nauki?


Jak wobec tego radzi sobie Fundacja?

Zainicjowaliśmy projekt cyfrowej wypożyczalni publikacji naukowych wdrażany teraz pod nazwą „Academica” przez Bibliotekę Narodową. To będzie niezwykle innowacyjne rozwiązanie oparte na wypożyczaniu egzemplarzy cyfrowych zamiast papierowych. Naszym laureatom dofinansowujemy publikacje w systemie Open Access.
Ambicją Fundacji jest, żeby wydawać najlepsze książki z zakresu szeroko rozumianej humanistyki zgłaszane do naszego konkursu (współczynnik sukcesu w konkursie wydawniczym wynosi u nas około 10%, ostatnio był nieco mniejszy), i żeby książki naszych laureatów docierały do jak największej liczby czytelników, a następnie żeby miały szanse na ukazanie się w dobrych wydawnictwach zachodnich. Czyli żeby weszły do międzynarodowego obiegu naukowego. W tym celu oprócz wersji papierowej oraz elektronicznej (e-booki) stworzyliśmy ogólnodostępne witryny dla naszych serii wydawniczych: Monografii FNP oraz serii Origines Polonorum. Jest to kwestia misyjna i pragmatyczna: każdemu autorowi stwarzamy w ten sposób szanse na dotarcie do większej liczby czytelników. Z wydawnictwami publikującymi nasze książki umówiliśmy się na krótki okres ochronny, po którym stopniowo umieszczamy nowo wydane książki w naszych witrynach. Po drugie, co również jest sprawą pragmatyzmu, rozwiązujemy problem kolejnych wydań tych publikacji, które nie mają szans na wznowienie komercyjne w wersji papierowej. Nasze publikacje są już częściowo dostępne w tych trzech formach: jako książki papierowe, jako książki elektroniczne (wersja płatna) i po trzecie w formie prostego pliku PDF. Chcemy doprowadzić do sytuacji, w której wszystkie książki wydane w przeszłości przez Fundację byłyby dostępne w postaci pliku PDF na naszej stronie. Te działania nie są jeszcze ukończone – jesteśmy w trakcie tworzenia takiego systemu.
Ale tak jak nie ma bezpłatnych obiadów, tak nie ma bezpłatnego otwartego dostępu – ktoś za ten dostęp musi zapłacić. Powstaje pytanie, kto ma to robić? Fundacja płaci z własnych środków, uważając, ze jest to część naszej misji. Pozostałe kanały udostępniania publikacji naukowych są finansowane przez podmioty, które nimi zarządzają: np. uniwersytety, instytuty PAN, samorządy itd. I to jest obszar, do którego państwo powinno kierować strumień pieniędzy na wsparcie otwartego dostępu. Bo otwarty dostęp jest niezwykle ważnym wyzwaniem cywilizacyjnym, na który państwo powinno odpowiedzieć jednoznacznym sygnałem: wszędzie tam, gdzie wprowadzicie otwarty dostęp, który nie narusza niczyich praw, państwo będzie go wspierać, czyli finansować.

Czy decydując się na otwarte udostępnianie publikacji, Fundacja miała wątpliwości, czy wybiera właściwy model?

Dla takiej instytucji jak FNP nie ma innego modelu. Naszą statutową misją jest wspieranie najlepszych uczonych w ramach naszej dewizy „wspierać najlepszych, by stali się jeszcze lepsi”, a to oznacza także promocję ich osiągnięć. To, że jesteśmy fundacją non-profit i pożytku publicznego, jest tu okolicznością dodatkową, ale nie decydującą. Wszystko, co pomaga naszym laureatom w dotarciu do większej liczby czytelników, pojawieniu się ich prac na rynku międzynarodowym, mieści się w naszej misji. Ale rozumiem, że pyta pan o stosunek do dylematu, czy udostępniać wyniki badań bezpłatnie, czy w otwartym dostępie? Posłużę się zatem przykładem mojego projektu badawczego „Sensualność w kulturze polskiej” realizowanego w Internecie i finansowanego ze środków publicznych (grant NCBiR).
Otóż w moim zespole badawczym rozważaliśmy następujący dylemat: z jednej strony polityka państwa opiera się na zasadzie, że każda złotówka zainwestowana w naukę powinna przynieść zysk. Na podstawie tego kryterium niektóre instytucje naukowe (zwłaszcza z obszaru badań aplikacyjnych) argumentują, że to im warto przekazywać środki publiczne, bo jeśli dostaną milion złotych, to w rezultacie do państwa wrócą towary o wartości na przykład 20 milionów zł. Odwołując się do tego samego argumentu, ewaluatorzy pomocy publicznej dla nauki powiadają, że ten mechanizm powinien być podstawowym kryterium finansowania projektów naukowych ze środków publicznych. To jest niebłahy argument i sensowne pytanie, czy warto inwestować w te obszary nauki, w których pieniądze w ogóle nie pracują lub nie wracają z nich do budżetu? Jednak ta argumentacja nie może być stosowana do wszystkich dyscyplin i działań naukowych, bo pogrążylibyśmy się w stanie racjonalnego barbarzyństwa. Bo jeśli przyjmiemy takie kryterium, to humanistyka i duża część nauk społecznych jest w beznadziejnej sytuacji – nie mówiąc o badaniach podstawowych we wszystkich dyscyplinach naukowych, w których nie można przewidzieć i zagwarantować odkryć naukowych przynoszących krociowe zyski. Poznanie jest zawsze błądzeniem, szukaniem, podróżą w nieznane – uczeni często szukają Indii, a docierają do Ameryki (w najlepszym wypadku). A takie podróże muszą angażować środki bezzwrotne. Tak jak finansowanie teatrów, oper czy filharmonii. To musi kosztować.
Otóż nasz problem polegał na tym, że moglibyśmy odzyskać część (co prawda małą) zainwestowanych pieniędzy, wprowadzając do witryny płatny dostęp. Co więcej, mogliśmy też spowodować, że każdy wydruk artykułu z naszej witryny też byłby płatny. Ale z drugiej strony towarzyszyła nam – całkowicie sprzeczna z tą pierwszą koncepcją – idea otwartego dostępu. Byliśmy jak ktoś, kto słyszy dwa wykluczające się zalecenia: „Skoro dostałeś grant, to musisz udowodnić, że gospodarując środkami publicznymi, potrafisz wygenerować zysk”. A z drugiej strony: „No, skoro dostałeś te środki publiczne, to w takim razie rezultaty tego projektu powinieneś udostępnić wszystkim podatnikom”. To jest dylemat, o którym za mało się rozmawia. Oczywiście, bylibyśmy bardzo pozytywnie ocenieni przez grantodawców, gdybyśmy mogli oświadczyć po zakończeniu projektu: „Dostaliśmy grant w takiej wysokości, tyle a tyle zyskaliśmy ze sprzedaży jego wyników i dzięki temu możemy teraz z uzyskanych pieniędzy utrzymać witrynę, zapłacić jej administratorowi albo zakupić dodatkowy sprzęt”. To jest racjonalne myślenie. Ale myśmy uznali, że idea otwartego dostępu jest społecznie znacznie ważniejsza (chociaż niewymierna) niż te niewielkie korzyści, które moglibyśmy zyskać. Po prostu uważamy, że nauka nie działa w próżni, ale zawsze w otoczeniu społecznym. A społeczeństwa biedne, o dużym deficycie edukacyjnym – takie jak Polska – powinny inwestować w otwarty dostęp, bo jest on dźwignią rozwoju cywilizacyjnego. Wybraliśmy drogę otwartego dostępu – artykuły w naszej witrynie każdy może wydrukować, a jedyne ograniczenie to respektowanie praw autorskich.

W tej chwili na witrynie FNP dostępnych jest około 20 publikacji w formacie PDF i są to głównie książki powstałe jeszcze w latach 90. Jaki konkretnie plan działania Fundacja ma w tym obszarze w dłuższej perspektywie?

Koncepcję otwartego dostępu do swoich publikacji Fundacja zaczęła realizować stosunkowo niedawno, mniej więcej 3 lata temu. Ten projekt trwa, a jego tempo uzależnione jest od możliwości wydawcy (Wydawnictwo UMK). Rzecz w tym, że wydawca nie jest w stanie w krótkim czasie dokonać digitalizacji wszystkich tytułów (trzeba też pamiętać, że jest to działanie dodatkowe, a nie priorytetowe), zrobić ponownej redakcji i uporządkować wszystkich spraw związanych z prawem autorskim (każdy tytuł to osobne zadanie). Więc z jednej strony mamy model idealny, do którego dążymy – chcemy nasycić witrynę wszystkimi książkami opublikowanymi przez FNP (nb. seria broszur pt. „Fundacji dyskusje o nauce” jest w całości dostępna) – ale z drugiej strony musimy spełnić wszystkie niezbędne warunki prawne i techniczne. Ten proces rozwija się więc powoli. Warto też pamiętać, że wielu autorów nie zgadza się, aby ich książki, które ukazały się 10 czy 15 lat temu, zostały teraz zdigitalizowane i umieszczone w tej samej wersji, w jakiej zostały opublikowane, ponieważ chcieliby wprowadzić do nich zmiany. Jednak dla każdego badacza powrót do czegoś, czym zajmował się wiele lat wcześniej, nie jest łatwy, więc w rezultacie sprawa rozciąga się w czasie.

A jak wygląda Państwa polityka wobec książek najnowszych, na bieżąco wydawanych? Czy będą one udostępniane w formacie PDF dopiero po wyczerpaniu nakładu, czy też odbędzie się to wcześniej? Czy istnieje w tym obszarze jakiś rodzaj obligatoryjności względem autorów?

Nie, nie ma obligatoryjności. Wszystko jest kwestią dobrowolności, autor musi widzieć swoje korzyści. Obligatoryjnością w cudzysłowie jest to, co wchodzi w obszar działań promocyjnych. Od razu na samym początku jakiś fragment tekstu jest umieszczany na stronach wydawnictwa. Chcemy ułatwić autorom dotarcie do wydawców zachodnich, w związku z czym dążymy do tego, żeby po ukazaniu się każdego tytułu jeden reprezentatywny fragment przetłumaczony na angielski był umieszczany na stronie internetowej serii. Natomiast pytanie, kiedy cała ta książka zostanie udostępniona na naszej witrynie, jest kwestią umowy z wydawnictwem. Kiedyś myśleliśmy o okresie pięcioletnim, teraz ten okres skracamy do lat dwóch, a nawet roku. W przypadku książki naukowej i tak zwanej książki wartościowej daje się zaobserwować ciekawe zjawisko – jeżeli ktoś książkę przeczyta w Internecie, to wcale nie rezygnuje z jej papierowej wersji. Z ostatnich badań rynku książki wynika, że promocja książki w Internecie, a nawet otwarty dostęp do takiej publikacji, może stać się środkiem napędzającym sprzedaż wersji papierowych.

W przypadku nauki można wyróżnić przynajmniej dwa poziomy w argumentacji na rzecz otwartości. Pierwszy – ekonomiczny: nie powinno się dublować środków wydawanych na naukę. Drugi, bardziej ideowy, zakłada powszechny dostęp do wiedzy. Czyli z jednej strony podstawowa, użytkowa kwestia: biblioteka instytucjonalna powinna mieć prosty dostęp do treści wytworzonej przez pracownika tej instytucji, jeśli działa on w obszarze badań finansowanych przez państwo (nie powinno być tak, że wkracza tutaj jakiś trzeci gracz, który – co jest widoczne szczególnie na Zachodzie – bazuje na podbijaniu cen czy innych działaniach ograniczających dostęp). A z drugiej strony kwestia swoistego idealizmu, myślenia w kategoriach tego, co należy się społeczeństwu. To dwie linie argumentacji, które jednak nieco się różnią.

Nie chciałbym się wypowiadać na temat kwestii związanych z publikacjami w najbardziej znanych czasopismach z nauk ścisłych, technicznych czy o życiu (hard sciences), wśród których te najbardziej znane są de facto firmami prywatnymi. Naszym problemem jest to, żeby w Polsce czasopisma finansowane ze środków publicznych ukazywały się w modelu otwartym. Ta sprawa nie jest chyba konfliktowa. To po prostu kwestia opóźnienia cywilizacyjnego. W Ministerstwie Nauki istnieją programy finansujące tworzenie wersji elektronicznych czasopism czy digitalizację numerów archiwalnych. Trzeba tylko wystartować w konkursie, mieć pomysł, jak to zrobić. Ale to jest do zrobienia.
Podstawowy argument „za” jest następujący: każdy autor, każde czasopismo i każdy podmiot wydający czasopismo, czyli np. uczelnia, są oceniane według kryteriów punktowych, a te oceny przykładają się także na wysokość finansowania ze środków publicznych, budżetowych. Czyli w momencie, w którym publikacje, artykuły i same czasopisma zostały włączone do systemu jakościowo-punktowego, to obecność w otwartym dostępie w sieci stała się koniecznością. To już nie jest luksus, to jest absolutna konieczność. Otwarty dostęp powinien dotyczyć nie tylko czytelników w danym kraju, ale także tych nieznających oryginalnego języka publikacji. Stąd konieczność tworzenia anglojęzycznych wersji polskich humanistycznych czasopism naukowych. To jest sprawa, którą zajmowaliśmy się w ramach ERIH (European Science Fundation), gdy byłem członkiem jednego z paneli eksperckich. Ta kwestia pozostaje wciąż nierozwiązana, a w Polsce chyba niedoceniana, a nawet kontestowana. To znaczy nie docenia się faktu, że oprócz publikacji prac w językach narodowych (przede wszystkim tych, które dotyczą kultur i języków narodowych) bezwzględnie konieczny jest dziś także inny wymiar ich istnienia: w ramach wymiany informacji, a to jest możliwe na skalę globalna tylko w języku angielskim.
Osobiście jestem zwolennikiem następującego rozwiązania: każde czasopismo humanistyczne w Polsce powinno mieć kompletną papierową wersję polskojęzyczną, a jednocześnie powinno mieć w Internecie swoją stronę, na której znajdowałaby się wersja angielskojęzyczna, jednak tylko z tymi materiałami, które redakcja uzna za najważniejsze i które chce pokazać na forum międzynarodowym. Stawką jest tu wymiana informacji, czyli widzialność w sieci. Ta widzialność jest nam niezbędna, jeśli rzeczywiście chcemy uczestniczyć w międzynarodowej wspólnocie badawczej (przypominam, że Polska od momentu wejścia do UE należy do European Research Area, z czego wynikają rozmaite konsekwencje). Jeżeli autor nie ma publikacji w języku angielskim, to po prostu jego prace nie uczestniczą w międzynarodowej wymianie informacji naukowych. Tu więc otwarty dostęp jest dobrodziejstwem, tylko wymaga zainwestowania. I państwo zainwestowało w te działania.


A czy uważa Pan, że otwartość oznacza również swobodny dostęp do recenzji – nie tylko prac dyplomowych, ale też poszczególnych artykułów? Czy ten sam mechanizm można zastosować do recenzji w czasopismach?

Można.

A powinno się?

To jest praktykowane w najlepszych czasopismach naukowych, gdzie oprócz opublikowania tekstu zamieszcza się także wyciągi z recenzji, które spowodowały, że dany tekst został zakwalifikowany do druku.

W takim razie czy uważa Pan, że te recenzje powinny być jawne, tzn. jawne w sensie autorstwa, tak jak dzieje się to w przypadku prac dyplomowych, kiedy wiemy, kto był recenzentem?

Nie. Jest normą w środowisku naukowym, że ujawnia się treść, ale nie ujawnia się nazwisk ze względu na to, że gdyby było inaczej, to recenzenci mogliby nie pisać w sposób otwarty, czyli szczery i jednoznaczny (taki rodzaj otwartości też należy uwzględnić), i że nie pisaliby tego, co rzeczywiście myślą. Wszędzie tam, gdzie w grę wchodzi konkurs (a kwalifikowanie tekstów do druku, artykułów do czasopism też jest rodzajem konkursu), tam recenzje powinny być anonimizowane, ale ich treść – dostępna. Oczywiście wyjątkiem są prace doktorskie czy habilitacyjne.

Funkcjonujemy w środowisku sieci, w zupełnie innych warunkach niż dekadę temu. Z każdym rokiem zmieniają się narzędzia czy zakres możliwości. Często mówi się o projektach, które wykorzystują tzw. zbiorową inteligencję, czyli kolektywny potencjał intelektualny osób włączających się do badań na zasadzie wolontariatu. To jest partycypacja w obszarze badawczym ludzi, którzy nie są profesjonalistami. Z drugiej strony mówi się np. o otwartym recenzowaniu (open review). Czy uważa Pan, że możliwość pracy wedle takich nowych reguł jest pożądana? Czy oprócz współpracy na poziomie przekraczającym instytucjonalne bariery należy pozwolić na coś takiego, jak otwarte recenzowanie? I trzecia rzecz, czy uważa Pan, że taki model zbiorowego działania jest możliwy w humanistyce?

Wszędzie tam, gdzie jakieś działanie zbiorowe może przynieść szybsze czy bardziej efektywne wyniki i istnieje możliwość podjęcia takiego działania, to oczywiście trzeba je podejmować i nie jest ważne, czy odbywa się ono w sieci, czy poza nią. Trochę inną kwestią jest odróżnienie działania zbiorowego od zespołowego. Działanie zbiorowe może się odbywać na zasadzie pospolitego ruszenia – są przecież różne platformy (także naukowe) działające w ten sposób, że każdy może zadać pytanie czy skomentować. Czym innym jest praca zespołowa, która musi się opierać na bliskiej i częstej interakcji osób mających wspólny cel i starających się ten cel osiągnąć w ramach reguł, które same wytwarzają. Oczywiście praca zespołowa w Internecie nie jest możliwa tam, gdzie w grę wchodzą badania o charakterze laboratoryjnym, bo choć sieć pozwala na wymianę opinii, na przesyłanie rozmaitych danych, komentowanie itd., to konkretnej pracy laboratoryjnej nie da się w niej wykonać. Niemniej znany jest w Europie model instytutów wirtualnych, które współpracują ze sobą dzięki sieci, natomiast fizycznie mieszczą się w różnych miejscach, np. na różnych uczelniach.
Przechodząc do humanistyki: ten rodzaj działań jest możliwy szczególnie w jej obszarze. Typ pracy w humanistyce sprzyja nowym rozwiązaniom. Co więcej, rozwiązania te mogą nawet zainspirować nowy typ prowadzenia badań – na inną skalę, z możliwością wykorzystania alternatywnych form kontaktowania się, a przede wszystkim przyspieszenia wielu procesów. W takim systemie realizowałem mój projekt zespołowy, o którym już mówiłem, gdzie kilkuosobowy zespół utrzymywał kontakt poprzez sieć i skupił wokół siebie blisko 200 autorów. Okazało się, że przy dobrej organizacji tej „sieci w sieci” można taki projekt zrealizować.

Powróćmy jeszcze na moment do kwestii recenzowania. Czy uważa Pan, że każdy może być recenzentem? Czy internetowe czasopisma naukowe powinny tworzyć ogólnodostępne fora? Czy taka otwartość, jaka cechuje forum w odniesieniu do wszystkich spraw publicznych, powinna mieć też miejsce w przypadku publikacji naukowych?

To oczywiście zawsze zależy od tego, czy dane środowisko lub dana redakcja tego chce. Jeżeli chce, jeżeli autorzy, którzy w tym czasopiśmie publikują, na to się zgadzają, to jest to wyłącznie ich sprawa. Można w takim razie zapytać, dlaczego tak się nie dzieje? Dlaczego redakcje czy witryny naukowe nie otwierają się na fora? Otóż wydaje mi się, że jest to działanie bardzo racjonalne, ponieważ treści prac naukowych są tak naprawdę zrozumiałe dla wąskich kręgów ludzi. A niestety zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie przesyłał swoje opinie nie mające nic wspólnego z treściami publikowanymi w danych wydawnictwach. To jest kwestia higieny pracy intelektualnej.

Wyobraźmy sobie jednak idealną sytuację, że biorą w tym udział jedynie osoby posiadający odpowiednie kompetencje – sytuację swoistego polilogu, kiedy wszyscy zaczynają rozmawiać ze wszystkimi.

Ale tak się przecież dzieje w nauce. Nie widzę w tym, co pan mówi, jakiegoś nowego zjawiska.

Pozostaje jednak przecież kwestia skali. Na przykład, żeby odpowiedzieć na artykuł w tradycyjnym czasopiśmie, muszę napisać list do redakcji. To poniekąd ogranicza swobodę i tempo wymiany opinii.

Wyobraźmy sobie inną sytuację. Czasopismo jest w sieci. Widzi pan tam recenzję przy każdym artykule i chce pan skomentować coś, bo to pana zainteresowało. Jest tam adres, pod który może pan swój list wysłać. Tylko rozumiem, że panu zależałoby na tym, żeby pańska wypowiedź została natychmiast umieszczona obok tych recenzji.

Mnie chodzi o możliwość dyskusji. Pytam z jednej strony o prawo do takiej nieskrępowanej wymiany myśli, zaś z drugiej o jej zasadność.

Taka możliwość cały czas jest. W czasopismach papierowych ma pan zazwyczaj dział Listy do redakcji. W czasopiśmie internetowym działa to na tej samej zasadzie.

Ale choć ja mogę wysłać list do redakcji, to redakcja może z kolei z jakichś względów uznać, że ten list jej się nie podoba.

I redakcja ma rację, bo redakcje, wydawnictwa uniwersyteckie działają na zasadzie klubowej. To jest klub uczonych. Żeby wejść do tego klubu, trzeba spełnić pewne warunki. Życie publiczne jest poddane regułom klubowym w głębszym stopniu, niż nam się to wydaje. Przestrzeń publiczna jest przecież podzielona na enklawy, do których dostęp jest na swój sposób filtrowany, a zarazem pozostaje otwarty. Gdy pan pójdzie do muzeum, które jest przestrzenią publiczną, to tam działają zupełnie inne reguły niż na ulicy, chociaż ulica jest tak samo przestrzenią publiczną. Otóż w życiu naukowym, w redakcjach itd. obowiązuje zasada, że publikujemy, czytamy, dyskutujemy z tymi, których kompetencje akceptujemy.

Ale dąży się chyba do coraz większego rozrzedzania owych klubowych ograniczeń. Chodzi mi o pominięcie tego bardziej sformalizowanego wymiaru. Czy sytuacja, w której teoretycznie każdy, kto posiada jakieś kompetencje, może drugiemu człowiekowi wytknąć jakiś błąd...

Ale tak jest w nauce...

Tylko że niektórzy sugerują, że ten mechanizm nie działa do końca tak, jak mógłby dzięki nowym technologiom, które by to usprawniły, które by nie pozwoliły na filtrowanie czegoś, co jest niewygodne. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie zawsze chodzi o klub. Czasem może po prostu chodzić o grupę ludzi związanych wspólnym interesem, którzy nie dopuszczają krytyki z zewnątrz.

A to osobna sprawa – takie fakty też mogą mieć miejsce, jednak jest to działanie na krótka metę. W otwartej nauce „grupa trzymająca wyniki badań” długo nie przetrwa. Ale załóżmy, że ktoś, kto czuje się ekspertem albo nim jest, pisze list do redakcji czasopisma, a redakcja odpowiada „Dziękujemy za list, ale go nie zamieścimy” –  bo jest zbyt krytyczny lub niemerytoryczny. Dziś taka odmowa nie eliminuje możliwości upublicznienia tego listu. Autor może go umieścić w sieci w wielu rozmaitych miejscach i ci, do których adresuje ten list, i tak go przeczytają. Tak więc redakcja się przed tym nie uchroni. Ten filtr kompetencyjny, o którym mówimy, działa jednak inaczej niż filtr „grupy interesów”, bo ta ostatnia istnieje tylko wtedy, gdy może szczelnie zamknąć się przed światem. Internet zburzył te mury. Teraz posyłając do redakcji negatywny komentarz kwestionujący jakąś publikację, nie jestem uzależniony od decyzji redakcji. W wypadku odmowy, mogę go posłać do innych redakcji, umieścić w innych miejscach w sieci, jednym słowem – upublicznić to, na czym mi zależy.
Myślę, że w standardach życia naukowego wymiana nawet najbardziej krytycznych opinii jest czymś naturalnym i nikt tego nie blokuje. Natomiast kwestią otwartości ciągle budzącą nasz niedosyt jest to, o czym mówiliśmy na samym początku – brak instytucjonalnych ram dla ogólnokrajowych repozytoriów prac, recenzji, nawet powiedziałbym więcej: uchwał różnych gremiów dotyczących spraw o charakterze publicznym. To wciąż jest przed nami.

Na to można liczyć.

Ale to trzeba stymulować. I tu idea wolnego dostępu jest bardzo ważnym czynnikiem wpływającym pozytywnie na zmianę standardów.

Chciałbym jeszcze powrócić do projektu „Sensualność w kulturze polskiej”. Przede wszystkim: jak Pan widzi szanse na to, żeby takie projekty rozwijały się w przyszłości? I druga rzecz: podczas niedawnego wystąpienia na warszawskiej edycji THATCamp wspomniał Pan, że z jednej strony powstała publikacja jest właściwie skalowalnym zbiorem hipertekstowym, a z drugiej strony zwrócił Pan uwagę na szczególną właściwość tekstu internetowego: mimo iż cały korpus jest bardzo duży, to pojedyncze teksty nie mogą być zbyt długie. Mam w związku z tym pytanie komplementarne wobec pierwszego: czy Internet niesie ze sobą jakieś ograniczenia? Jak wpływa na warsztat naukowca?

Internet otwiera nowe możliwości i tworzy nowe sytuacje obcowania z treściami. Te nowe jakości łączą się nawet z nowym typem percepcji i rozumienia. Ekran czy monitor inaczej prowadzi naszą uwagę niż książka. Sam proces rozumienia też przebiega inaczej. Natomiast istotą rzeczy jest to, czy badania naukowe w zakresie humanistyki otrzymują coś nowego, czy też jest to tylko inna forma tego, co było. Należy więc jasno powiedzieć: to jest nowe narzędzie i nowa jakość.

Gdyby mógłby Pan zatem wskazać jego najistotniejsze elementy?

Po pierwsze, mamy możliwość pracy na tekstach o bardzo dużych objętościach. Czyli praca „na bibliotece tekstów”, a nie na egzemplarzu, który trzymamy w ręce. Druga to szybkość wyszukiwania danych. Trzecia to możliwość porządkowania rozmaitych elementów tekstu w taki sposób, który przy wersjach papierowych jest niedostępny. Po czwarte, co jest bardzo ważne w każdej pracy naukowej (nie tylko w humanistyce) – możliwość w miarę częstego aktualizowania tekstu. No i sprawa, która przewija się w naszych rozmowie, czyli kwestia widzialności, udostępniania, możliwości przekazywania czy przesyłania treści za pomocą sieci. Tekst, który się wysyła, nadaje się też do obróbki przez kogoś innego, w grę wchodzi więc łatwość cytowania, przekształcania, agregowania. Praca w sieci to nie tylko zmiana narzędzia, ale też zmiana jakości oraz – co jest osobnym problemem – powstawania nowych zagadnień edytorskich, których nie ma w publikacjach papierowych.

Panie Profesorze, ostatnie pytanie: czy patrzy Pan bez nostalgii na czasy przedsieciowe i uważa, że nowe technologie wiodą naukę w dobrą stronę, czy może jednak miewa Pan wewnętrzną pokusę, żeby rozmarzyć się za okresem sprzed Internetu?

Nie, jeżeli chodzi panu o warunki pracy, absolutnie nie ma we mnie żadnej nostalgii do tamtych czasów. Najtrudniejsze prace edytorskie poświęcone twórczości Wacława Berenta zrobiłem mając jedynie maszynę do pisania, możliwość wystukania 3–4 odbitek, klej, nożyczki, a w najlepszym wypadku taśmę klejącą niskiej jakości. Dziś nie wiem, jak mi się udało tę pracę doprowadzić do końca. Więc kiedy pyta pan o czasy sprzed powstania Internetu, to muszę przypomnieć, że wtedy przygotowano wiele wspaniałych edycji bez dostępu do kopiarek, Internetu, skanerów i wielu innych urządzeń opartych na technologii cyfrowej – bo tego wszystkiego nie było.
Technologia cyfrowa jest wielkim dobrodziejstwem cywilizacyjnym – nie stanowi żadnego zagrożenia dla książki czy publikacji papierowych, ale daje im nowe szanse, możliwości nowego istnienia, stosowania nowych technik do wizualizacji i prezentacji treści, a przede wszystkim daje szanse dotarcia do nieskończenie wielu odbiorców. To dzięki technologii cyfrowej możliwe stało się spełnienie się marzenia Mickiewicza, żeby „książki trafiły pod strzechy”. Poza tym produkcja książki papierowej odbywa się już powszechnie w technologii cyfrowej, więc ten podział na „papier” i „cyfrę” jest umowny, dotyczy tylko ostatecznego nośnika treści. A technologia cyfrowa spowoduje być może, że książki papierowe – dzięki temu, że oprócz nich istnieją również e-booki – będą stawały się coraz piękniejsze, doskonalsze, lepsze pod względem wykonania materialnego, a równocześnie coraz bardziej prestiżowe, bo pozbędą się czegoś, co było w nich pospolitością, a będą stawać się coraz piękniejszymi przedmiotami. Takie jest zresztą znaczenie greckiego słowa techne – z którego wywodzimy „technikę” i „technologię” – czyli rzemiosło i piękno.

Bardzo dziękuję za rozmowę.
Dziękuję bardzo.

Rozmowa odbyła się w Warszawie 8 listopada 2013 roku.

 

Włodzimierz Bolecki – literaturoznawca, profesor zwyczajny w Instytucie Badań Literackich PAN, wiceprezes Fundacji na rzecz Nauki Polskiej (więcej informacji na stronie www.Bolecki.eu).

 

 

 

Additional information